X Ogólnopolski Konkurs
„Żołnierze Wyklęci – Bohaterowie Niezłomni” – 2021 r
.

Stanisław Snop

Wyróżnienie

X edycja – 2021 r. prace literackie szkoły średnie i klasa gimnazjalna

Szkoła: Liceum Służb Mundurowych w Zespole Szkół nr 1 w Opatowie
Klasa: II
Opiekun:


Tytuł pracy: „Mój mały hołd Wielkim Bohaterom”

Żołnierz! To takie, na pozór, zwykłe słowo. Czy, aby na pewno? Gdy głębiej spróbujemy zastanowić się, co kryje się za tym słowem, odkryjemy stopniowo, że żołnierz, to nie jest zawód, zajęcie, które pozwala zarabiać pieniądze, to nie jest też zwykle droga do spełniania marzeń. To powołanie, które nie jest dane każdemu i nie każdy jest godny je wypełniać. Jako młody Polak, pragnę w poniższej pracy przedstawić, jak ja rozumiem słowo żołnierz, kogo uważam za wzór do naśladowania, kogo czcić i popularyzować. W mojej pracy chcę także udowodnić tezę, że komunizm jest potwornym systemem politycznym. Czuję się również zaszczycony, że mogę spróbować swych sił w powyższym konkursie, albowiem daje mi on możliwość, przedstawienia moich zainteresowań, przemyśleń i fascynacji, komuś więcej niż przyjacielowi, kuzynowi czy nauczycielowi. Nie jestem wielkim znawcą historii, ale chciałbym nim zostać i szukam ciągle nowych ścieżek poznawania naszych dziejów (szczególnie lokalnych), które zawiodą mnie na drogę szerokiej historycznej wiedzy, bo ona jest dla mnie jednym z najważniejszych wyznaczników patriotyzmu, choć nie jedynym.

W swojej pracy, postaram się wykazać, że termin „Żołnierze Wyklęci” jest dla mnie czymś wyjątkowym i godnym szacunku. To przecież byli ludzie z krwi i kości, tak samo jak my czuli ból i cierpienie, ciepło i zimno, którym tak samo smakował chleb, tak samo świeciło słońce, ale ich losy były bardziej dramatyczne niż nasze, współczesne- bezpieczne i wygodne. Ogrom cierpienia, pohańbienia i zapomnienia tych bohaterów, jest dla mnie Świętością, o której powinniśmy jak najwięcej mówić i pisać.

Chciałbym przy tym zwrócić uwagę, że często w świadomości naszego współczesnego społeczeństwa, nazwę „Wyklęci” kojarzymy z tymi najwybitniejszymi „Łupaszką”, „Ogniem”, „Inką”. I dobrze! Ale powinniśmy też, jako ludzie młodzi, odkrywać tych mniej znanych, tych, których próżno szukać w Wikipedii, podręcznikach historii czy biografiach książkowych. To cisi bohaterowie, o których informacji, najczęściej szukamy gdzieś w jakimś przypisie, małym artykule bądź w wzmiance przy portrecie historycznym, bardziej znanego bohatera powojennego podziemia. O nich też należy pamiętać i poznawać ich tragiczne losy.

Swoją pracę jednak zacznę od postaci bardzo znanego i wybitnego działacza powojennego podziemia, którego najwcześniej zacząłem odkrywać, poszukując wiedzy na temat Żołnierzy Wyklętych, zaś w drugiej części przedstawię osobę zdecydowanie mniej znaną. Bohaterami tymi są Stanisław Sojczyński „Warszyc” i Wacław Mądzik „Sęp”.

Już od pierwszej klasy gimnazjum, temat powojennego podziemia oraz nazwa Żołnierze Wyklęci, szczególnie działały na moją wyobraźnię. Początkowo szukałem informacji na te tematy, wchodząc na różne profile facebookowe dotyczące tej problematyki. Z czasem (i to raczej sporadycznie) zacząłem szukać informacji głębiej w Internecie, ale było to dość chaotyczne i nieporadne. Jednak powoli zaczęło mnie to wciągać i intrygować. Na początku trzeciej klasy gimnazjum, we wrześniu 2018 roku, wpadłem na pomysł, by zbadać, który ze znanych „Wyklętych” miał tak samo na imię jak ja − czyli Stanisław. Niemal tego samego dnia (koniec września 2018 r.) usłyszałem przypadkowo w radiu, jadąc autobusem (nie pamiętam stacji), że w Radomsku, tamtejsze władze miejskie nadały tytuł Honorowego Obywatela Miasta, Stanisławowi, wybitnemu działaczowi podziemia, którego komuniści zamordowali w więzieniu w 1947 roku. Nawet nie zapamiętałem nazwiska tego człowieka. Jednak chwilowa ciekawość spowodowała, że natychmiast zainteresowałem się postacią mojego wielkiego imiennika. Teraz sam czuję się dumny, że rodzice dali mi tak na imię. To przecież pamiątka św. Stanisława biskupa, naszego męczennika i jednego z patronów kraju, a także Żółkiewskiego, bardzo wybitnego hetmana, który dał się we znaki Rosjanom w czasach naszej siedemnastowiecznej wielkości. Tak właśnie poznałem sylwetkę Stanisława Sojczyńskiego (1910- 1947), bardziej znanego pod pseudonimem „Warszyc”.

Jako młody pasjonat historii, a zwłaszcza tematu powojennej walki, prawdziwych patriotów z komunistycznym reżimem, uważam, że szczegółowe przedstawienie postaci kapitana Sojczyńskiego, nie wydaje mi się konieczne, ponieważ istnieje dosyć sporo pozycji na jego temat. Wystarczy choćby nota w Wikipedii, w której, idąc tropem kolejnych przypisów, znajdujemy treści, dosyć bogato przedstawiające sylwetkę tego wybitnego żołnierza. Dlatego ograniczę się do krótkiego streszczenia najważniejszych faktów, dotyczących jego ostatnich lat życia
Stanisław Sojczyński, rocznik 1910, tak., jak tysiące innych Polaków, był nauczycielem i żołnierzem, który przeszedł kampanię wrześniową, cudem uniknął niewoli niemieckiej i od samego początku działał w strukturach wojskowego podziemia. Był członkiem Służby Zwycięstwu Polski, Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Pełnił nawet stanowisko zastępcy komendanta Obwodu Radomsko AK i jednocześnie szefa Kedywu na tym terenie. Wykazywał się wielkimi zdolnościami organizacyjnymi, nieprzeciętnym talentem dowódczym i odwagą, co udowodnił min. w czasie brawurowej akcji rozbicia niemieckiego więzienia w Radomsku, w sierpniu 1943 roku. Za ten czyn został potem odznaczony krzyżem Virtutti Militari. Uczestniczył czynnie w akcji „Burza” w 1944 roku a gdy w styczniu 1945 formalnie rozwiązana została Armia Krajowa, Stanisław Sojczyński, świeżo mianowany kapitanem, nie złożył broni, słusznie oceniając, że jedna niemiecka okupacja, została zamieniona na drugą- sowiecką. W ciągu zimy 1945 kapitan „Warszyc”, zaczął ponownie zbierać swoich ludzi i uświadamiać ich o konieczności dalszej walki. Sam zresztą doskonale wiedział, że komunistyczny aparat bezpieczeństwa poszukuje go i zdawał sobie sprawę, że ta druga konspiracja, będzie trudniejsza niż pierwsza antyniemiecka. Słusznie zakładał nasz bohater, że tym razem walczyć trzeba będzie i z Sowietami i z polskimi komunistami, co czyniło walkę trudniejszą, przede wszystkim, fizycznie ale też psychicznie. Począwszy od wczesnej wiosny 1945, kapitan Sojczyński zaczął tworzyć najpierw organizację „Manewr”, przekształconą następnie w „Walkę z Bezprawiem”, która z kolei w początku 1946 roku przekształciła się w Samodzielną Grupę Konspiracyjnego Wojska Polskiego (KWP) i nosiła kryptonim „Lasy”. I to jest moim zdaniem największa zasługa, którą Ojczyźnie złożył kapitan Stanisław Sojczyński. Celem tej organizacji, była walka z sowieckim okupantem i jego poplecznikami w montowaniu nowego, komunistycznego systemu oraz ochrona zwykłych polskich obywateli, przed nadużyciami nowych sowiecko-polskich rządców. Ludzie Sojczyńskiego, niezwykle sprawnie i skutecznie zwalczali bezprawie i bandytyzm, uprawiany przez liczne wtedy bandy opryszków i pospolitych przestępców, jak również rozpitych gorzałką radzieckich „sołdatów”. Osobiście uważam, że uratowanie niejednej kobiety przed gwałtem, niejednej stodoły przed spaleniem i niejednego gospodarza przed śmiercią lub ciężkim pobiciem, było czynem równie chwalebnym, jak odbijanie więźniów czy walka partyzancka w lesie z liczniejszym wrogiem.

Czytając różne informacje na temat antykomunistycznej działalności Stanisława Sojczyńskiego, zastanawiam się, jak trzydziestopięcioletni (czyli młody jeszcze) oficer, potrafił w tak trudnych warunkach, stworzyć organizację o zasięgu prawie czterech województw (łódzkiego, śląskiego, poznańskiego i częściowo kieleckiego). Potrafił też przyciągnąć do niej i ująć w sprawnej strukturze prawie 3 tys. aktywnych członków i utrzymać to konspiracyjne dzieło, przez prawie półtora roku. Było to szczególnie trudne, gdyż system donosicielstwa i ilość tajnej agentury w społeczności, Sowieci doprowadzili niemal do perfekcji. Sojczyński był więc człowiekiem wielkiej odwagi i wielkiego autorytetu, a przy okazji musiał być doskonałym dowódcą i organizatorem. Jego podwładni go uwielbiali i szanowali. Jak wspominają ci, którzy przeżyli stalinowskie represje, dbał on o swoich żołnierzy jak ojciec o dzieci lub nauczyciel o uczniów. Fakt, że w jego organizacji istniała wewnętrzna struktura wojskowo-administracyjna oraz, że działał tam Sąd Specjalny Kierownictwa Walki z Bezprawiem, który nie wydawał pochopnych wyroków, świadczy o tym, że kapitan „Warszyc” stworzył coś na kształt państwa w państwie. Był to, moim zdaniem, kawałek (nie jeden) Wolnej Polski na wielkim cielsku komunizmu, budowany przez Stalina w Europie Wschodniej. Dzieło Stanisława Sojczyńskiego z lat 1945-1946, było spełnieniem słów „Jeszcze Polska nie zginęła…” , co czyni analogię „Wyklętych” do starszych o 150 lat Legionistów Dąbrowskiego, których podobnie boleśnie dotknęły wojenne losy. Z tą jednak różnicą, że polskich Legionistów kampanii napoleońskich, nikt nigdy nie kazał nam wymazywać z pamięci. Nie pluto na nich, nie nazywano bandziorami i mordercami. Nie strzelano im w tył głowy we własnych więzieniach i na własnej ziemi. Nie zabraniano o nich mówić, pamiętać a nawet myśleć! A tak, niestety, robiono z „Żołnierzami Wyklętymi” i to systemowo, przez prawie 50 lat! Tak też się stało z moim Wielkim imiennikiem, Stanisławem Sojczyńskim. System komunistycznej agentury, był zbyt silny i sprawny, a ponieważ stały za nim czołgi Armii Czerwonej i obojętność Zachodu, dlatego polskie podziemie antykomunistyczne skazane było wtedy na przegraną. Zdrada jednego ze współpracowników, w czerwcu 1946 roku, przyczyniła się do aresztowania „Warszyca”. Torturowany wraz z bliskimi sobie współpracownikami, zachowywał się godnie i nie wydał pozostających na wolności podwładnych. W grudniu 1946 roku komunistyczny Wojskowy Sąd Rejonowy w Łodzi, wydał na „Warszyca” i jego ośmiu żołnierzy KWP, wyroki śmierci które wykonano 19 lutego 1947 roku. Najbardziej wstrząsający, dla mnie jako młodego Polaka był fakt, że na proces Sojczyńskiego i jego ludzi, władze zagoniły ówczesnych studentów prawa Uniwersytetu Łódzkiego, zmuszając ich do oglądania, jak należy osądzać „bandziorów”, „wrzodów na organizmie socjalistycznego społeczeństwa”, „zdrajców narodu”. Nie mogę sobie wyobrazić, że taka nienawiść i upodlenie, fundowali prawdziwym patriotom przedstawiciele tego samego narodu. To jest dla mnie szczególnie bolesne i niezrozumiałe. I dlatego właśnie „Żołnierze Wyklęci” są dla mnie największymi wzorami, których po prostu wielbię i podziwiam. To właśnie tacy ludzie, jak Stanisław Sojczyński i inni „Niezłomni” i ich tragiczne losy, zadecydowały o tym, że dwa lata temu podjąłem decyzję o związaniu swego życia z polskim mundurem. Literatura na powyższy temat, sprecyzowała moje poglądy na świat. Zacząłem zastanawiać się, jak mam rozumieć słowo żołnierz i zadawałem sobie pytanie czy podołam wezwaniu, które sobie postawiłem. Oprócz literatury historycznej, decydującym momentem w mojej decyzji wyboru szkoły średniej, była chwila, kiedy obejrzałem film Aliny Czerniakowskiej „Czy warto było tak żyć?”, doskonale przedstawiający tragiczne losy mojego bohatera. Film ten, uważam za jeden z najcudowniejszych dokumentów o historii bohaterów drugiej konspiracji. Zabolało mnie jednak, że od 2007 roku, na kanale YouTube wyświetliło go tylko ponad 1 000 osób. Uważam że naszym obowiązkiem, jako młodych Polaków, jest to zmienić. Propagowanie wiedzy o „Wyklętych” jest naszym świętym obowiązkiem, zwłaszcza jeśli jako ludzie młodzi wiążemy swe życie z mundurem. Cieszy mnie fakt, że w sieci jest coraz więcej filmów o tej tematyce. Staram się z całych sił zachęcać swoich rówieśników do ich oglądania. Zauważyłem, że przynosi to skutki, gdyż, niektórzy z moich kolegów, wolą raczej coś dobrego obejrzeć niż poczytać. Tak więc film pani Czerniakowskiej, przesądził o mojej decyzji. Na szkołę średnią wybrałem pobliskie Liceum Mundurowe w Zespole Szkół Nr 1 w Opatowie. Dodam, że mój wybór uważam też za formę mojego prywatnego hołdu, jaki składam wobec pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Jak wspomniałem na wstępie, traktuję kapitana Stanisława Sojczyńskiego jako kogoś, kto jest moim wojskowym patronem, doskonałym wzorem do naśladowania i postacią, o której szczególnie opowiadam moim koleżankom i kolegom.

W związku z tym, że jestem Polakiem urodzonym na Ziemi Świętokrzyskiej (mieszkam w Bodzechowie koło Ostrowca Św.), szczególne miejsce w moich zainteresowaniach zajmuje tematyka lokalnych bohaterów drugiej konspiracji. Szukając różnych publikacji w Internecie, natknąłem się niedawno na artykuł Artura Szlufika pt. „Wacław Mądzik ps. „Sęp” „Górka” „Winicjusz” 1913-1990″, zamieszczony na stronach kieleckiego oddziału Ośrodka Myśli Patriotycznej i Obywatelskiej. Zaciekawiony postacią tego człowieka, zdobyłem kilka mało znaczących informacji internetowych. Prawie przypadkowo udało mi się też zdobyć, od jednego ze znajomych pasjonatów historii, ksero artykułu pana Longina Kaczanowskiego zatytułowanego „W kleszczach agentów i donosicieli”. Tu poznałem kolejne informacje na temat mojego lokalnego bohatera. Dlatego moja wiedza, oparta jest przede wszystkim na lekturze powyższych artykułów. Postaram się najpierw przedstawić krótko sylwetkę pana Wacława, a następnie uzasadnić, dlaczego zająłem się jego losami, które chciałbym jeszcze poznać głębiej.

Wacław Mądzik urodził się 16 lipca 1913 roku w Bartoszowinach, malowniczej wiosce położonej na zachodnim stoku Łysej Góry, przez co od dziecka Klasztor Świętokrzyski był dla niego niemal drugim domem. Walczył w kampanii wrześniowej, a po rozbiciu jego jednostki na Lubelszczyźnie, przedarł się w rodzinne strony, jesienią 1939 roku. Silnie związany z ziemią swoich ojców, ze specyficzną Puszczą Jodłową i twardym ludem Gór Świętokrzyskich, bez wahania zaangażował się w działalność konspiracyjną. W roku 1940 wszedł w skład lokalnych struktur ZWZ (przyjął pseudonim „Sęp”). Jako człowiek operatywny i świetnie znający teren, zajmował się głównie wywiadem i szkoleniem. Od samego początku w strukturach świętokrzyskiego ZWZ znaleźli się także jego ojciec Jan i brat Józef, dlatego taka konspiracyjna rodzina, musiała z czasem wzbudzić zainteresowanie różnych konfidentów, a następnie niemieckich organów ścigania. W roku 1943, podczas próby aresztowania zabity został brat Wacława Mądzika, Józef. Był to czas bardzo wzmożonej penetracji świętokrzyskiego podziemia przez niemieckiego okupanta. W województwie kieleckim, niezwykle sprawnie, działał wtedy rozbudowany system konfidentów Gestapo, którym kierował kat Ziemi Kieleckiej, Franz Wittek. Swoją drogą, to interesująca postać, mimo nieszczęść, których dokonał naszemu podziemiu − podobno przeżył 11 zamachów na swoje życie i dopiero w czerwcu 1944, dosięgły go kule egzekutorów AK. Jeszcze przed śmiercią brata, w obawie przed pewnym aresztowaniem, Wacław Mądzik musiał zmienić pseudonim („Górka”, potem „Winicjusz”) i ukrył się po drugiej, tj. północno-wschodniej, stronie pasma Łysogór w gminie Boksyce, leżącej w zachodniej części ówczesnego powiatu opatowskiego. Na tym terenie znalazł się w II oddziale Komendy Obwodu AK Opatów. Był, podobnie jak wcześniej, w Bartoszowinach, odpowiedzialny za sprawy wywiadowcze, przeprowadzał akcje rozbrajania Niemców i zajmował się szkoleniami. Tu również został ranny, wiosną 1943 roku i gdy zmienił melinę, w miejscowości Stryczowice, poznał tam Otylię Cichocką, sanitariuszkę miejscowej komórki AK, którą rok później poślubił. W ramach swojej działalności na terenie Obwodu Opatów AK, Wacław Mądzik poznał też dwóch ludzi, którzy szczególnie zaważyli na jego powojennych losach. Co ciekawe, mieli oni przeciwstawne sobie poglądy. Jednym z nich był Wincenty Kawalec, ekonomista i żołnierz, który w 1943 uciekł z niemieckiego obozu jenieckiego w Dossel, a któremu pan Wacław udzielił bezpiecznego schronienia w ostatnim okresie wojny. W 1945 Wincenty Kawalec, wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej, ufając, że z komunistami da się porozumieć i uległ im, gdy w 1948 roku Bierut zniszczył PPS. Zapisał się więc do PZPR i do czasu stanu wojennego, pełnił wysokie stanowiska polityczne, min szefował GUS i był ministrem w rządzie Jaroszewicza w czasach Gierka. Druga znajomość Wacława Mądzika to Leon Jop (ps. „Demon”), zażarty antykomunista, żołnierz, konspirant w czasie wojny i po jej zakończeniu. Człowiek ten wymieniany jest jako komendant podobwodu ZWZ/AK Ostrowiec np. u Wojciecha Borzobhatego w słynnej pozycji „Jodła” i w kilku innych. Niestety na dzień dzisiejszy nie mam zbyt dużo informacji na temat tego żołnierza. Poszukując informacji o Wacławie Mądziku, zaintrygowała mnie postać porucznika Leona Jopa i na pewno będę dalej szukał dokładniejszych informacji na jego temat. Wracając do Wacława Mądzika, to wiosną 1945 zapisał się do PPS, być może namówiony przez Wincentego Kawalca. Postanowił nawet zaufać nowej władzy, gdyż pracował chwilowo w Milicji Obywatelskiej, gdy wraz z żoną i synem Leszkiem Józefem przeniósł się do Kielc. Ponieważ posiadał porządne wykształcenie z zakresu księgowości, odszedł z MO i pracował jako księgowy w instytucjach związanych z PPS. Jednak po roku 1948 i zaostrzaniu stalinizmu przez Bolesława Bieruta, Wacław Mądzik zaczął kontaktować się ze swoimi dawnymi kolegami. Coraz bardziej przerażał go antyludzki system bierutowszczyzny. Ostatecznie w 1951 roku, został członkiem antykomunistycznej organizacji o nazwie Polska Podziemna Organizacja Krajowa, której szefem i założycielem był właśnie Leon Jop, działający wtedy pod pseudonimem „Orwicz”. Wkrótce pseudonim stał się, jego nowym nazwiskiem. Organizacja ta była częścią konspiracyjnego, ale mocno już wtedy rozpracowanego przez bezpiekę Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Jednak rok 1951, to czas szczytowego stalinizmu. Szanse prawdziwych patriotów na realizację niepodległościowych dążeń były coraz słabsze. Wydaje mi się, że już tylko honor, umiłowanie wolności i nikła nadzieja na konflikt Zachodu z komunistycznym kolosem determinowały ludzi pokroju Wacława Mądzika i Leona Jopa do dalszego oporu. Szybko też ich organizacja została rozpracowana przez Urząd Bezpieczeństwa i obaj patrioci i kilkunastu ich współpracowników, znaleźli się w stalinowskim więzieniu. Wacław Mądzik, brutalnie przesłuchiwany od lata 1952 r. został skazany przez kielecki Sąd Wojskowy na 7 lat więzienia, zaś jego przełożony i przyjaciel Leon Jop (Orwicz) na 11 lat. W śledztwie ubowcy szczególnie perfidnie znęcali się nad Wacławem Mądzikiem, torturowano go fizycznie, ale również psychicznie, wmawiając, że jego pięcioletni młodszy syn, Wacław Maciej, zginął w wypadku. Nie mogę tego pojąć, jak można być podłym do tego stopnia, by wykorzystywać w męczeniu drugiego człowieka, los jego małych dzieci. Wydawało mi się kiedyś, że takie metody, to stalinizm radziecki, to Korea Północna czy reżim Khmerów w Kambodży. A to się działo zaledwie 70 lat temu, na naszej ziemi i dotyczyło najbardziej oddanych Ojczyźnie ludzi. Jednak w tym tragicznym przykładzie mojego bohatera, pojawia się dość interesujący wątek, który pokazuje , że czasami solidarność międzyludzka potrafi zwyciężyć nawet najtwardszy system zniewolenia. Pan Wacław Mądzik, odsiedział połowę zasądzonego mu wyroku i wyszedł na wolność, w wyniku amnestii pod koniec 1954 roku. Przez czas jego pobytu w więzieniu, jego żonie Otylii i dwóm synom, pomagał Wincenty Kawalec, też urodzony na Ziemi Świętokrzyskiej. Ten sam, któremu pan Wacław pomógł w czasie wojny. Tyle, że teraz towarzysz Kawalec był już wysoko postawionym działaczem nowej władzy. Jednak zdobył się na ludzki odruch pomocy dawnemu koledze, wiedząc, że ponosi spore ryzyko. To na razie jedyny taki przypadek, jaki spotkałem w swoich poszukiwaniach. Resztę życia pan Wacław Mądzik przeżył w Kielcach jako księgowy, ale tortury z czasów stalinowskich zniszczyły jego zdrowie. Wykształcił swoich obydwu synów, którzy zapisali się mocno w kulturze i nauce Kielc i Lublina. Silne wspomnienie jego „wyklętej” przeszłości powróciło w czasie stanu wojennego, gdy jego młodszego syna Wacława Macieja, profesora Politechniki Świętokrzyskiej, wyrzucono z uczelni za poglądy i przeszłość ojca. To prawie tak, jak koreańskie prawo dziedziczenia winy! Pan Wacław Mądzik zmarł w grudniu 1990 roku, po powikłaniach przypadkowego potrącenia przez samochód − a dwa lata później, oficjalnie Sąd Wojewódzki w Kielcach, skasował z jego osoby wyrok stalinowskich lizusów. Nie znam natomiast dalszych losów Leona Jopa, z którym Wacław Mądzik był sądzony, ale jak wspomniałem wcześniej, będzie to temat moich dalszych zainteresowań.
Przedstawiłem w swej pracy dwie postacie, których łączy pojęcie „Żołnierze Wyklęci” czy też „Niezłomni Bohaterowie”. Jednak są to postacie bardzo różne. Przede wszystkim różnił ich rozmach ich działalności. Stanisław Sojczyński to postać wybitna, dla mnie pierwszy szereg „Wyklętych”, który stworzył dzieło wielkie Konspiracyjne Wojsko Polskie, i który od samego początku, doprowadzał komunistów do wściekłości, w tym samego Mieczysława Moczara. Komuniści musieli zaangażować wiele sił, by rozbić jego działalność i zetrzeć jego legendę. Bestialsko go torturowali i zamordowali, jednak nie udało im się zniszczyć legendy, która na terenach jego powojennej działalności trwała w czasie komunizmu i odżyła w ostatnich latach. Cieszę się, że pamięć o tym wielkim człowieku, szczególnie mocno działa na moje pokolenie. Nie ukrywam też swojego bardzo emocjonalnego stosunku do „Warszyca”, o czym pisałem wcześniej.
Natomiast Wacław Mądzik, nie był tak wyrazisty, jak Stanisław Sojczyński, nie stworzył legendy, nie pełnił wysokich funkcji ani w pierwszej ani w drugiej konspiracji. Poza tym, po 1945 roku nie widział on w komunizmie takiego zagrożenia, które zmuszałoby go do natychmiastowej i bezkompromisowej walki. Nawet zaufał mu i stopniowo dojrzewał do decyzji czynnego oporu wobec tego barbarzyńskiego totalitaryzmu. Poprzez jego postać chciałem przedstawić los zwykłego, polskiego żołnierza, który po ciężkich doświadczeniach okupacji niemieckiej, stara się normalnie żyć w nowym obcym systemie i doznaje zawodu. Dlatego wydaje mi się że, przedstawiając obydwie postacie udowodniłem tezę, że komunizm to najbardziej potworny system, ponieważ potrafi niszczyć i tych, którzy z nim od razu i bezkompromisowo walczą, jak i tych, którzy próbują mu zaufać.

Na sam koniec, pragnę zaznaczyć, że ze wszystkich różnych relacji i źródeł historycznych,
które znalazłem i czytałem w swoich skromnych poszukiwaniach, największe wrażenie wywiera na
mnie zawsze, list, który 12 września 1945 roku napisał Stanisław Sojczyński „Warszyc” do Jana
Mazurkiewicza „Radosława”. Ten dokument osobistych pretensji „Warszyca” za to, że
Mazurkiewicz, znaczący oficer AK i polityk, poszedł na współpracę z komunistami, jest według mnie dekalogiem i testamentem „Żołnierzy Wyklętych”. Nie ma tu miejsca na jego szczegółowe
przytaczanie, ale wiem jedno- list ten świadczy o dramacie Wyklętych oraz o niezwykłej mądrości
i przenikliwości Stanisława Sojczyńskiego. Jestem dumny z tego, że noszę takie imię, jak On.

Skip to content